Zielony zakątek


"Życie można przeżyć tylko na dwa sposoby: albo tak, jakby nic nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko"
Albert Einstein

Sunday, February 11, 2007

Droga nasza nie miała początku

W pogodny, ciepły dzień wędrowałam z gromadką znajomych wśród lasów i łąk. Przemierzaliśmy dzikie ostępy niczym Cyganie, napotykając czasem po drodze place zabaw i obozowiska harcerskie. Poza tym świat był pusty. Wiatr szumiał wśród wysokich traw, porastających pozostałości torów kolejowych, a ja nieustannie próbowałam wyczarować z gitary odpowiednią sekwencję dźwięków. Nie pamiętałam chwytów do żadnej z piosenek, jakich kiedykolwiek się uczyłam, ale nie szukałam piosenek.

 

Thursday, February 01, 2007

Okno na świat

Całe dnie spędzasz pogrążona w pracy, w zaciszu swojego domu. Gdy ilość i powaga obowiązków obezwładniają cię i wyczerpują do reszty, lubisz dla odprężenia zaglądać przez okno. Tam, gdzie, masz wrażenie, coś się dzieje. Przelotnie zerkasz, co słychać u znajomych, kto jest zadowolony, komu coś ciekawego ostatnio się przytrafiło, a kto po prostu znalazł w życiu odrobinę poezji i postanowił to zamanifestować. Obserwujesz tylko, czasem nawet się ukrywasz, żeby nikt cię przypadkiem nie dostrzegł i nie zagadał. W bloku naprzeciwko znudzona staruszka, rozpychająca się łokciami pomiędzy doniczkami na parapecie przygląda się przechodzącym chodnikiem ludziom. Przypominasz sobie, co zawsze sądziłaś o takich babciach, a potem, uśmiechając się do siebie, zamykasz okienko Gadu i wracasz do pracy.

Monday, January 29, 2007

Patrząc za okno sponad monitora

W powietrzu wyraźnie czuć było wiosnę. Jeszcze ciepły wiatr nie budził do zieleni wierzchołków drzew, jeszcze dni chodziły spać popołudniami, jeszcze nawet gdzieniegdzie w kątach pyszniły się świąteczne choinki, ale wszyscy dobrze wiedzieli, co się święci. Wspomnienia niezwykłych marcowych i kwietniowych wieczorów sprzed roku nasuwały się same i nie dało się nie uwierzyć ich obietnicom nawet w środku stycznia.

W końcu jednak pewien ranek, zamiast zielonym, zastał świat białym. Wyleczywszy posylwestrowego kaca, kolej rzeczy wróciła do pracy.

Friday, January 26, 2007

Mapy i opowieści

Pyk! - odłamała się końcówka wkładu do automatycznego ołówka. Naciskam drugą stronę parę razy i z uporem liczę błąd złożonej kwadratury trapezów. Zaglądam do świątecznego kubka w poszukiwaniu resztek capuccino, ale że kawa dawno wypita, pożeram pozostałości gorzkawej pianki. Neil Gaiman napisał opowiadanie o cesarzu chińskim, który chciał mieć dobrą mapę swojego kraju. Pyk! – kolejna część wkładu pofrunęła w bliżej nieokreślone okolice biurka. Po dość oszczędnym tygodniu miło się napchać daniem ze smażonymi ziemniakami. Schowana gdzieś poza zasięgiem wzroku, ale nie świadomości, gorzka czekolada od babci przypomina, że ostatnio nie żałuję sobie słodyczy. Pyk! – kupiłam zdecydowanie lipne wkłady. Czytane w zimowych tramwajach opowiadania szepczą, że pisać można właściwie o wszystkim. Pyk! – korzystanie z ulubionego ołówka będzie wymagało ode mnie cierpliwości. Wydarzenia dnia nie układają się w strukturę opowieści, no i co z tego? Pyk!...

Friday, January 13, 2006

Dzień, w którym mój kapelusz
postanowił mnie opuścić

był zwyczajny, styczniowy, bliźniaczo podobny do reszty, jak każdy inny wypełniony nauką, herbatą, i cichymi marzeniami wtulonymi w kołdrę i w misia przez kilka sekund na granicy snu.

Być może to zimowa monotonnia stała się iskrą zapalną, impulsem, pod wpływem którego zdecydował się na ten krok. A może decyzja ta, przemyślana jeszcze w czasach, kiedy niczego nie mogłam się spodziewać, w najdojrzalszej z postaci czekała tylko na odpowiedni moment.

Nie wiem, jak i nie wiem, dlaczego właściwie to zrobił.

Było mu ze mną źle? Wszystko mu było jedno? Dał sie ponieść złudzeniom lepszego gzieś-kiedyś-gdzie indziej? Z niechęcią przyjęłam też inną możliwość: może znalazł kogoś, u czyjego boku spodziewał się znaleźć lepszą codzienność...

Ale przecież... Ale jak...?

Miejsce dobre jak każde inne, przez które każdego dnia przewija się niezliczona masa ludzka. Biblioteka. intelektualista się znalazł. A może intelektualisty szukał? Może któregoś ranka, omamiony szalonym snem, obudził się z jedną ideą wypełniającą całe jego jestestwo - nakrywać głowę humanisty...

Oczywiście mógł równie dobrze nie mieć żadnych sprecyzowanych wymagań, mógł zdecydować się na pierwszy krok swojej wymarzonej z dawna wagabundy, losu spoczywania na coraz to innej głowie, poznania setki krain, odkrycia nieznanych zakątków świata... Mógł, ale szczerze mówiąc wątpię.

A może po prostu chwilkę nieuwagi przypłacił zagubieniem się w gąszczu nieznanej rzeczywistości, i podczas gdy w kącikach moich oczu szkliły się łzy tęsknoty i niezrozumienia, jemu wcale nie było lepiej.

Całkiem być może.

Nigdy nie dowiem się, co czuł i jakich pełen był wizji, gdy ja, próbując zająć umysł zadankami, czekałam przecież na możliwość odnalezienia go, uczepiwszy się jedanej, ostatniej nadziei.

Tak samo, jak nie dowiem się, w jaki sposób i dlaczego któregoś dnia znów pojawił się na mojej głowie. Cóż, nie tylko koty chodzą własnymi drogami. Ale chyba nam razem dobrze. I niech tak już zostanie, mimo wszystkich możliwych monotonii.

Monday, August 22, 2005

Tysiąc wcieleń stepowego wilka

Była sobie kiedyś dziewczynka, która się bardzo bała życia, ale potrafiła to mistrzowsko ukrywać.
Była sobie kiedyś istota, która potrzebowała samotności i unikała jej jak ognia.
Było sobie kiedyś dziecko, które zmęczyło się zabawą, ale nie wiedziało, co innego może robić.
Była sobie kiedyś dama, która wprosiła się na bal całkiem nieumalowana i zupełnie źle ubrana.
Była sobie kiedyś kobieta, która pomyliła kolor swoich marzeń.
Był sobie kiedyś ptak, któremu podcięto skrzydła.
Była sobie kiedyś roślina, która wyrosła tam, gdzie jej nie zasiano.
Był sobie kiedyś chłopiec, który nigdy nie kochał.
Była sobie kiedyś dziewczynka, która budowała zamki na lodzie pod koniec zimy.
Było sobie kiedyś drzewo, które uschło, zanim wydało pierwsze owoce.
Była sobie kiedyś kobieta, która wciąż się śmiała, ale to nic nie znaczyło.
Był sobie kiedyś smok, choć nikt nie wierzył w smoki.
Był sobie kiedyś chłopiec, który pisał wiersze i nie wyruszył w podróż.
Były sobie kiedyś nieszczęścia, które chodziły parami.
Była sobie kiedyś księżniczka, która umarła i nigdy nie spotkała księcia.
Była sobie kiedyś śmierć, na którą nikt nie czekał.
Była sobie kiedyś babcia, która nie potrafiła opowiadać bajek.
Był sobie kiedyś zegar, który wybijał czarne godziny.
Były sobie kiedyś dni, które mijały jeden za drugim, a mimo to za szybko.
Był sobie kiedyś dzień, który nie chciał się skończyć.
Było sobie kiedyś życie, które za bardzo się skomplikowało.
Był sobie kiedyś świat, który płakał.
Były sobie kiedyś łzy, które tonęły w morzu.
Był sobie kiedyś człowiek, który odkrył, że po drugiej stronie niczego nie ma.
Była sobie kiedyś wojna, o której wszyscy zapomnieli.
Był sobie kiedyś żaglowiec, który dobił nie do tego portu, co trzeba.
Była sobie kiedyś droga, która zapomniała dokąd prowadzi.

Była sobie kiedyś dziewczynka, która nie potrafiła o tym wszystkim pisać.

Sunday, July 31, 2005

Palatsi

Zatopiony w szarości sąsiednich budynków, zapodziany gdzieś w studni bezosobowego osiedla, za zwyczajnym ogrodzeniem z przerdzewiałej siatki i skrzypiącą bramą noszącą ślady pokrywającej ją kiedyś farby, z podwórkiem naznaczonym nie pierwszej młodości chodnikowymi płytkami, po których telepał się codziennie zaparkowany w głębi, nie zwracający specjalnej uwagi samochód; doskonale przy tym wszystkim unikając wzroku przypadkowych przechodniów, a przed niepożądanymi gośćmi maskując się dyskretnie, acz mistrzowsko, stał Pałac. I mieścił w sobie własny wielki świat.

*

Odwiedzała to miejsce niezwykle rzadko. Kiedy już jednak zdarzyło jej się przekroczyć niepozorne progi, szybko ulegała czarowi wijących się labiryntów, pogrążając się w nich w jednej chwili bez reszty, umierając na parę zawisłych godzin dla miasta, ludzi i chmur, jak bibeloty bez znaczenia pozostawiając to wszystko za sobą parę wymiarów gdzie indziej. I choć z każdą wizytą coraz mocniej pachniało tu domem, wciąż odkrywała na nowo różnorodność i magię korytarzy, ginących gdzieś w nieistniejącej przestrzeni, nawołujących, kuszących, by podążać nimi coraz dalej, głębiej, by zatopić się w tym miejscu, stać się jego częścią, ofiarować mu całą siebie, cały swój czas i resztę ziemskiego życia.

W pewnym sensie Pałac przypominał ludzi obdarzonych talentem dostrzegania niezwykłości w ignorowanych przez resztę banałach. Poza tym, przesycony wonią wszystkich epok, kpił z barier czasu i przestrzeni. Wędrówka po Helsinkach mogła zakończyć się w gotyckich lasach braci Grimm, otchłani poezji austriackich szaleńców czy nawet we francuskojęzycznej wersji opowieści pani Sand o gadającym dębie.

*

Dawne dni widziały ją w pałacu częstym gościem. Zjawiała się ze swoją gitarą, czy też może tylko czarnym futerałem o nieznanej zawartości, ze skromnym uśmiechem bowiem odmawiała wyczarowania z instrumentu paru dźwięków. Nie odmówiła natomiast kieliszka czerwonego wina.

Najwyraźniej nieświadomi grudniowych mrozów na dworze, zdający się nie brać niczego na serio, siedzieli w swym królestwie na zdobionych fotelach, wśród oparów nieznanego dymu i sączącej się z radia muzyki klasycznej, popijając francuski trunek i dyskutując o sprawach swojego świata.

Podeszła do nich z jakimś świeżo odkrytym przez siebie skarbem.

- Może panienka potrzymać? Nie mam jak wydać muszę pójść po resztę – kobieta o czarnych jak głęboka noc włosach wręczyła jej swój kieliszek z rubinową resztką kołyszącą się na dnie i zniknęła na schodach prowadzących na górę.

- Mogę potrzymać, mogę nawet spróbować. – z lampką w ręku uśmiechnęła się do wesołego staruszka, który, jakby mając do dyspozycji cały czas świata, w milczeniu oceniał bukiet zapachowy swojego Bongeronde. Na jej słowa otworzył oczy i w jednej chwili znalazł się przy stoliku.

- Chce panienka? To ja panience naleję. – przechylił butelkę, napełniając trzeci, nie wiadomo skąd wydobyty przed chwilą kieliszek. – Proszę.

W tym czasie czarnowłosa kobieta zjawiła się z powrotem z drobnymi, i wręczywszy parę monet, odebrała swój trunek z rąk wciąż zdziwionej dziewczyny. Kosztowali więc wina, w milczeniu, a z każdym łykiem i każdym procentem ten dziwny świat, wraz z ludźmi, którym chyba nie przyszłoby do głowy, że może być coś niecodziennego z zaproszeniu ledwie poznanej duszyczki do wspólnego stolika przy napoju bogów, stawał się powoli jej własnym. Dlatego też dziwnie znajomy wydał się jej kot, w sobie tylko znanych sprawach przemierzający labirynty ze spokojem i zdecydowaniem, pojawiający się w polu widzenia i z niego znikający wedle własnego uznania.

Wśród zimowych ciemności wracała potem do domu, by znów żyć codziennością bez zmian toczącą się po z góry upatrzonych torach, świadoma jednak, że gdzieś w zakamarku pamięci pozostanie smak grudniowej nocy skrapianej słodyczą i tajemnicą koloru krwi.

*

Tym razem to głównie sentyment za dawnymi, niezwykłymi wizytami przygnał ją tu z powrotem. Sentyment oraz od dawna pielęgnowana chęć przyjrzenia się bliżej pewnym ciekawym, odkrytym ostatnio zjawiskom.

Błądząc wśród korytarzy początkowo, jak zawsze, przypadkiem, wkrótce jednak wiedziona pamięcią, mimowolną ciekawością i dziecięcą niecierpliwością, odnalazła właściwe miejsca. Tyle, że próżno by szukać chińskiej małpy, zarówno tej prawdziwej, jak i tym bardziej tej nieprawdziwej. W innym zakątku w uszach dzwoniła cisza, wymownie kontrastująca z zawziętą dyskusją dwóch zabawnych staruszków. Jak pamiętała z poprzedniej wizyty, brzmienie i akcent wskazywały, że mówili dwoma zupełnie różnymi językami, choć nie rozpoznawała żadnego z nich.

Teraz jednak nawet niemieckie upiory z zamazanymi ilustracjami zniknęły. Świat się zmienia, a jeśli popatrzeć z odpowiedniej strony, niewiele można znaleźć miejsc tak zmiennych jak Pałac. Sprawiający wrażenie przycupniętego cichutko wśród szarości, każdego dnia był to inny Pałac. Dlatego nie odnalazła wtedy ani staruszków, ani małpy.

Pocieszyła się łaciną, która czekała na nią w odpowiednim kącie odpowiedniego zaułka. Horacy, Seneka i Cycero – jeszcze nie teraz, jeszcze nie czas, choć czas miał niedługo nadejść, świat klasyczny wzywał ją, a język ten, mimo, że martwy w świecie, w którym przyszło jej żyć, a przecież tak pełen życia rozbrzmiewający w tysiącu innych znaczeń i kontekstów, ostatnimi czasy powoli, choć nieustępliwie i zauważalnie torował sobie drogę do jej życia i rościł pretensje o zajmowanie coraz to innych jego płaszczyzn.

Wsparłszy towarzystwo budowy szkół polskich we Lwowie sprzed siedemdziesięciu lat i dorzuciwszy na ostatek sklepy cynamonowe, opuściła Pałac.

Nigdy nie myśli o tym, kiedy powróci do niego znowu, nigdy nie stara się zgadnąć, jakie niespodzianki będą ja wtedy czekały. Odpowiedni czas, okoliczności, splot paru przypadków. Pałac ma swoje sposoby przyciągania i zachwycania sobą wciąż od nowa, których nie sposób przeniknąć.

Zresztą to nie ma sensu.

Gdyż to nie jego się odwiedza, to on wzywa.